Zgodnie z tą koncepcją [teorią strun – A.K.] wszechświat powstał w jedenastowymiarowym stanie, w którym nie istniało rozróżnienie między siłą i materią, nie mówiąc już o różnych rodzajach sił, lecz tylko pewnego rodzaju czysty stan jedenastowymiarowej energii. W miarę rozpraszania [sic!] energii niektóre wymiary zwijały się w sobie, tworząc struktury, które uważamy za materię – cząstki – jako fale drgające w zwiniętych w spirale wymiarach, oraz siły przyrody, jako widoczną manifestację odkształceń geometrii świata. Aby rozłupać siedmiowymiarową sferę i odsłonić dziesięć wymiarów przestrzeni w pełnej glorii, potrzeba czegoś więcej niż największa unifikacja energii. W istocie potrzeba energii stworzenia (Gribbin 2000: 120).
Choć we fragmencie traktującym o powrocie do „pierwotnego stanu” widzimy słowo „rozłupać”, wydaje się, że to właśnie o kierunek scalający, likwidujący granice między wymiarami, chodzi autorowi. W dalszej części tej samej książki możemy przeczytać jeszcze: „Symetria między dwoma połówkami grupy została złamana w momencie narodzin wszechświata, gdy grawitacja oddzieliła się od pozostałych sił przyrody” (Gribbin 2000: 126). „Czysty stan jedenastowymiarowej energii” oraz „symetrię” moglibyśmy chyba analogicznie odczytywać jako kabalistyczny moment sprzed samoograniczenia Boga, czyli „czas” przed „zwijaniem się” wymiarów. Jak pisze w interpretacji mitu kabalistycznego Agata Bielik-Robson, w metaforze „rozbicia naczyń”: „[…] najwyraźniej dochodzi do głosu motyw niewspółmierności dwóch porządków – odseparowanej immanencji i radykalnej transcendencji” (Bielik-Robson 2008). W translacji na język nauk empirycznych: materii i energii, oraz ukrytych, zwiniętych wymiarów.
Koniec poprzedniego akapitu potraktujemy jako kolejną wskazówkę. Teraz jednak wypada zapytać – gdzie w tym wszystkim swoje miejsce ma struna? Czy można przyjąć, że jest, na co wstępnie wskazywałam, metaforą życia świadomego swoich ograniczeń, zarazem zakorzenionego w przeświadczeniu o „czymś więcej”? Takie odczytanie współbrzmiałoby chyba z zakończeniem całego tomu:
A przecież należałoby – ludzie! – podziękować komuś
za to, że jestem dźwięczącą struną wśród ogromu.Krzyczeć i śmiać się i płakać w podzięce
za to, że oczy mam zdrowe i usta i ręce.Za to, że żyję! że oddycham! jestem!
I czegóż można chcieć więcej? mówcie! czegoż więcej?
Pytanie „czegóż można chcieć więcej?” nie jest, według mnie, prawdziwym wyrzeczeniem się pragnień, ale podkreśleniem ich ważności. Choć w y d a j e s i ę, że bohaterka wiersza ma wszystkie przymioty prawdziwego życia, ona sama deklaruje kilka strof wcześniej: „Wszystkiego mi za mało! ludzie! to ze szczęścia! wierzcie!/ chciałabym z życia się napić do samego dna wreszcie”. Drżenie struny, a przez to – jej dźwięczenie – to swoiste połączenie lęku, ograniczenia, niedosytu, tęsknoty, a w tym samym momencie: nieusuwalnego poczucia istnienia, posiadania własnego „głosu” oraz „ocierania się” o owe zwinięte, boskie wymiary.
s. 128-129