W zeszytach, do których Kazimiera Alberti skwapliwie zbierała wszelkie wzmianki o swoich książkach i organizowanych przez siebie imprezach, możemy odnaleźć również kilka wywiadów z bialską pisarką. W jednym z nich Alberti opowiada o pisaniu swojej drugiej powieści – Ghetto potępione. Powieść o duszy żydowskiej. Czytamy tam: „Powieści tej poświęciłam wiele pracy przygotowawczej, studiując hebrajszczyznę, Pięcioksiąg i szereg źródeł” (Alberti 1930: 9). Jak można mniemać, tematyka, którą poruszała pisarka, oraz fakt, że to właśnie środowisko żydowskie Bielska i Białej pomogło jej w opuszczeniu Polski w czasie okupacji, pozostają ze sobą w ścisłej relacji i wskazują na liczne powiązania, jakie Alberti miała z ówczesnymi bielskimi Żydami. Czy były to tylko relacje towarzyskie, kurtuazyjne? Nie sądzę. Alberti wiele uwagi poświęcała temu, żeby poznać oraz próbować zrozumieć kulturę innych krajów, narodowości tudzież religii – widać to choćby w przywołanych słowach wywiadu. W kolejnym zeszycie znajduje się rzecz drobna, ale arcyciekawa – otóż redaktorzy jednego z czasopism przepraszają na jego łamach poetkę, za to, iż omyłkowo podali, że posiada ona pochodzenie żydowskie. Warto również zwrócić uwagę na fakt, jak mocno zewnętrzne okoliczności wpływały na kierunek działań twórczych pisarki – swoje pierwsze utwory: tom poetycki Bunt lawin oraz powieść Tatry, narty, miłość, stworzyła właśnie po zachłyśnięciu się pięknem i majestatem polskich gór. Nie będzie więc chyba nadużyciem, jeśli stwierdzimy, że w późniejszej twórczości możemy usłyszeć echa wszystkiego, co Alberti przeczytała, przygotowując się właśnie do pisania Ghetta potępionego. Te tropy, natrętnie narzucając się i łącząc w komparatystycznej intuicji, prowadzą mnie do jednej z najbardziej pojemnych i płodnych żydowskich tradycji, a mianowicie – do kabały.
Fragmentaryzacja i „rozproszenie” bytów w Godzinie kalinowej przywodzi na myśl kabalistyczną wizję szewiry, czyli „rozbicia naczyń”, sytuacji, do której doszło w momencie, kiedy Bóg postanowił zrobić miejsce dla stworzenia przez samoograniczenie i przelanie swojej boskości właśnie do owych naczyń. U Gershoma Scholema czytamy:
Tak więc wszelki byt, począwszy od tego pra-aktu, jest bytem na wygnaniu i wymaga sprowadzenia z powrotem i zbawienia. Rozbicie naczyń przenosi się na wszystkie dalsze stopnie emanacji i stworzenia; wszystko jest jakoś rozbite, wszystko ma jakąś skazę, wszystko jest niedokończone (Scholem 1996: 124–125).
Wydawać by się mogło, że taka wizja jest skrajnie pesymistyczna, bo oprócz nadziei na tikkum, czyli ponowne połączenie się naczyń – zbawienie, nie pozostaje człowiekowi dane złudzenie, że „cokolwiek jest na swoim miejscu”. Jak – w kon tekście naszych rozważań – połączyć zatem „rozbicie naczyń” z „wywołanym” uprzednio pragnieniem? Jedna ze spajających te kategorie interpretacji należy do Emmanuela Lévinasa, który kondycję bytu odseparowanego łączy właśnie z pragnieniem metafizycznym[4].
s. 126-127
[4] Nie jest to moja osobista refleksja, na takie połączenia wskazują również komentatorzy filozofa, m.in. Agata Bielik-Robson i Jean-Michel Salanskis.