Bohaterka (jeszcze dziewica) przed przekroczeniem progu willi profesora Tomasza Gnieciucha, którego „groźne, potworne życie krzywdy brutalnie krzyczało, że jest i że domaga się innych praw” (Alberti 1931: 286), a konkretnie kochanki takiej, co to nie chciałaby za rozkosz zapłaty, krystalizowała swoją intencję: „Nie, nie była to litość dla profesora Tomasza. Było to tylko przyznanie mu jak najszerszych praw. Było to zrozumienie jego żądań” (Alberti 1931: 285). Ktoś brutalnie skrzywdzony krzyczy, domaga się praw, i nie jest to kobieta. Ktoś dysponuje prawem, kodyfikuje znajomo brzmiące przywileje, i nie jest to mężczyzna. Czy w takim razie Alberti chodziło o transfigurację w obrębie zalegalizowanego przed wiekami kulturowego porządku, w którym każda płeć zna swoje miejsce? A może po prostu o unieważnienie Prawa? Zakładam, że tak. I pozostając w konwencji manewrowania hierarchią planów, czyli przystając pod pewnymi warunkami na nieodosobnioną sugestię Ireny Zdaniewiczowej, że największą wartością Ghetta potępionego są jego „typy podrzędne” (Zdaniewiczowa 1931), na pytanie: jaki klucz trzyma w ręku kobieta, która zamyka karty powieści obrazem „Stała w drzwiach. W białym kitlu płóciennym. Róża Grünszpann. Pełny człowiek” (Alberti 1931: 320), spróbuję odpowiedzieć za pomocą Szlojmy Grünszpanna. Alberti sugeruje bowiem wyraźnie, że fakt jego uobecnienia, a w konsekwencji kolejno przypisanych mu braków, fakt jego unicestwienia, uwikłać można w inne jeszcze sensy niż zapisana w powierzchniowej warstwie powieści oczywista funkcja genealogiczna. Dalszą strategię lekturową porządkować więc będą takie przemyślenia, w obrębie których, korzystając z symptomatycznej leksyki „penetrującego” feminizm Stephana Heatha, „uprzedmiotowiony bohater – jako nośnik trybu patriarchalnego – zostanie agentem dekonstruowanej struktury” (Kłosińska 2010: 636).
Filozof rezygnacji
Róża patrzyła na to wszystko szeroko rozwartymi źrenicami, zdumiona, wściekła, bezsilna w swej złości.
– [Eliasz – H.M.] Znów zacznie się kiwać nad tym Talmudem jak ojciec, jak Szmajuś. Znów wyrośnie z niego pokorny, głupi, skostniały w przesądach nędzarz żydowski. Czarny, chory, próżniaczy chałaciarz, – myślała Róża, pieniąc się wewnętrznie. […] Zamknie się w swym ghetcie. Nie wystawi nosa na powietrze. W brudzie będzie żył i zdychał. W zaszmelcowanych betach skona. I najgroźniejsza rzecz, że będzie mu z tym wszystkim dobrze. Że nie pomyśli, aby mogło być inaczej. Że nie zapragnie nigdy, ani na chwilę innego życia, czystej koszuli i kalesonów, szczotki i mydła, ciepłej wody i chustki do nosa. I choćby mu ktoś kładł łopatą do głowy, że tak byłoby lepiej, zdrowiej i czyściej – nic – uśmiechnie się filozoficznie (Alberti 1931: 212–213).
s. 100-101