Krytyka nie zaakceptowała Róży Grünszpann głównie z powodów kompozycyjnych. Zamysł usytuowania jej na drugim brzegu, który można odczytać dosłownie, gdy myśli się o tych znaczących objętościowo partiach tekstu, kiedy narratorka opuszcza getto i w geście solidarności zezwala bohaterce na rozkoszowanie się innością zafundowaną przez ciotkę Reginę – pogłębia wewnętrzne pękniecie utworu. Jego najsłabszym ogniwem zaś jest transfiguracja Róży, zainicjowana niespodziewaną eksklamacją wpierw onieśmielonego, a niedługo potem ukrytego w fałdach obcej sukni dziecka: – Och! pojadę ciociu! / (Szlojma zbladł – dopowiada komentarz, podchwytujący reakcje rodziców – a Klara pochyliła głowę. Ośmioletnia dziewczynka sama zadecydowała o swoim losie (Alberti 1931: 50).
Z perspektywy dalszych wydarzeń, organizujących prywatny świat Róży, można by tę zuchwałość przełożyć na język Hélène Cixous i zaryzykować stwierdzenie:
Stara „symbolika” istnieje i rządzi, a my, spoza porządku, wiemy o tym aż zbyt dobrze. Ale nic nie zmusza nas do tego, aby zdeponować nasze życie, ten cenny walor, w takim banku, w którym rządzi brak; aby przedstawiać konstrukcję podmiotu w terminach dramatu powtarzających się okaleczeń; aby bez przerwy ratować przed bankructwem religię ojca. My jej nie chcemy (Cixous 1993: 157).
Krytycy ignorują jednak kwestię buntu wpisaną programowo w tekst utworu, którego bohaterka w oczywisty sposób wymyka się i strażnikom obyczajowości, i religii, i patriarchatowi, a kreację jej diagnozują na tyle, na ile obecność ta sprzyja wyłuskiwaniu tendencyjnych walorów powieści. Zgodnie z taką projekcją wykrojony ze zbędności proces dojrzewania Róży do decyzji, aby: zrezygnować z kariery malarskiej, pójść na studia medyczne i powrócić do getta w nowej roli, czyli owa droga do figuracji „pełnego człowieka”, zmierzony zostaje nie inaczej jak skalą utylitaryzmu czy wspólnotowej identyfikacji. Tym samym wyposażona w nie swoje przecież rekwizyty bohaterka, co najwyżej, pretendowała do zniekształconego odbicia doktora Judyma. Chętniej jednak zaglądający za kulisy warsztatowe pisarki recenzenci szafowali, pod dwuznacznym adresem, etykietami defektywnymi: nienaturalność, płytkość, naiwność, brak głębi psychologicznej, zbanalizowany budulec, a nawet: zbędny balast powieści, którego równie dobrze mogłoby nie być. I, pogrążając się w zaniedbaniach interpretacyjnych na korzyść mieszkańców „małego miasteczka”, dorzucali na tę samą szalę szablonowe uwagi pod adresem „warstwy romansowej” powieści, czyli szablonowo skrojonych i kompromitujących sferą erotyczną Róży mężczyzn.
Jacques Derrida zakładał, że lektura to całkowicie jednostkowe doświadczenie, a czytelnik jest każdorazowo wynajdywany przez dzieło (za: Kłosińska 2010: 498). Punktem wyjścia moich doczytań Ghetta potępionego, książki, która mocą paradoksu i „uniwersalizującej” lektury zepchnęła kobiece doświadczenie w obszar wyizolowany jej tytułem, jest dwuznaczny, pozbawiony manifestującego polotu, a nawet mogący umknąć uwadze wyimek odwołujący do przeżyć Róży.
s. 99-100