„Arystokraci nędzy”, czyli Kazimiery Alberti opowieść o odrzuconych

Wciąż cytował fragmenty z ksiąg, w nich szukał oparcia w trudnych chwilach, ale nie zadawał pytań, rzadko kiedy o coś prosił. Cały czas dziękował Bogu za dobroć[12], cytował Torę, Misznę, Gemarę, modlił się, ale nigdy nie próbował rozmawiać z Bogiem[13]. Nędzę, bicie w wojsku, śmierć dzieci, swoją chorobę, a wreszcie powolne i bolesne umieranie przyjmował jako coś oczywistego, czego nie da się uniknąć. Do śmierci był zresztą przyzwyczajony od wczesnego dzieciństwa – nie tylko dzięki profesji rodziców; on sam, tak jak jego przodkowie, kierował się żydowskim przysłowiem „szklanek i dzieci nigdy nie za dużo” (Alberti 1931: 23), dzieci rodziły się i umierały tak szybko, że przyzwyczajano się do ciągłych pogrzebów. Szlojma pragnął, by jego potomstwo żyło tak samo jak on. Dlatego też nie chciał początkowo oddać siostrze córki, dlatego wysłał swoich synów na nauki do chederu. Pragnął mieć swoje dzieci przy sobie, w getcie, wprowadzał je w tradycyjny świat, odcinając tym samym od wszystkiego, co na zewnątrz. Takiego postępowania nie mogła zrozumieć postępowa, wykształcona Róża, gdy po kilkunastu latach nieobecności odwiedziła rodzinne getto:

Znów zacznie [młodszy brat Róży – K.P.] się kiwać nad tym Talmudem jak ojciec, jak Szmajuś. Znów wyrośnie z niego pokorny, głupi, skostniały w przesądach nędzarz żydowski. Czarny, chory, próżniaczy chałaciarz, – myślała Róża, pieniąc się wewnętrznie. Nie nauczą go ani czytać, ani pisać w języku tego kraju, w którym mieszka. Będzie odseparowany od wszystkich. Sam się od całego społeczeństwa oddali. Będzie siebie uważał za kogoś mądrzejszego, wyższego od „gojów”. Za latorośl z „rodu wybranych”. I będzie uparcie powtarzał: „Izrael am kdoszym hemo”. Zamknie się w swem ghetcie. Nie wystawi nosa na powietrze. W brudzie będzie żył i zdychał. W zaszmelcowanych betach skona. I najgroźniejsza rzecz, że będzie mu z tem wszystkiem dobrze. Że nie pomyśli, aby mogło być inaczej. Że nie zapragnie nigdy, ani na chwilę innego życia, czystej koszuli i kalesonów, szczotki i mydła, ciepłej wody i chustki do nosa. I choćby mu ktoś kładł łopatą do głowy, że tak byłoby lepiej, zdrowiej i czyściej – nic – uśmiechnie się filozoficznie (Alberti 1931: 212–213).

s. 79-80

 

[12] W czasie wojny (Alberti 1931: 61, 71), a nawet przed własną, bardzo bolesną śmiercią (Alberti 1931: 174–178).

[13]Szlojma używa Jego słów, rozumie – jak pisze sama Alberti – zamiary Boga, tajemnicę i sens przeznaczonej mu drogi (zob. m.in. Alberti 1931: 178–179). Wydaje się jednak, że nie jest nastawiony na słowo Boga, że nie rozmawia z nim, wykonuje tylko skrupulatnie wszelkie nakazy umieszczone w księgach, przestrzega zakazów; pocieszenia szuka w Piśmie, ale nie w rozmowie. Inaczej w obliczu wielkiego kataklizmu – pierwszej wojny światowej – zachowywali się Żydzi opisani przez Stryjkowskiego, w nich budziło się zwątpienie, próbowali rozmawiać, a nawet targować się z Bogiem (por. Stryjkowski 1979: 79, 88, 150). W powieści Alberti to narratorka próbuje zadawać pytania, wplątuje się w gęste rozważania nad teodyceą, ale także brakuje jej nastawienia na dialog, skupia się na oskarżaniu, jej wypowiedzi są szeregiem pytań retorycznych – tyle robiącym wrażenie, co nic niewnoszącym.