Getto z powieści Alberti to miejsce ciemne, opanowane przez przesądy i – chciałoby się powiedzieć – zło zaniechania, marazm, rezygnację. Nie ma w nim żadnego jasnego punktu, żadnej nadziei na zmianę, a nawet chęci zmiany. Jego uliczki są wąskie, kręte, błotniste, pełne zaułków; domki – niskie, ciasne, zniszczone, krzywe, z dziurawymi rynnami i dachami, walącymi się kominami, z sadzą i brudem na szybach, śmieciami na progach; niewiele lepsze od nich są podwórka:
Zaplute podwórka, pełne dziwacznych zakamarków, przybudówek, rozchwianych ganków, komórek […]. Podwórza zasłane skorupami jaj, na których bawi się rozkrzyczana, obdarta dzieciarnia. Na […] sznurach wietrzą się przepocone, wytłamszone bety, ohydne, zatłuszczone pierzyny, poduszki ze śladami rozgniecionych pluskiew, much i pająków […], zjedzone przez mole chałaty i brudne z czarnemi pasami tałesy (Alberti 1931: 11).
Getto zamieszkane jest przez ledwo wiążącą koniec z końcem przesądną biedotę o „czarnych duszach”, pełno tu zaniedbanych kobiet z osuwającymi się, przetłuszczonymi perukami, dziewcząt, które starzeją się w zastraszającym tempie i w wieku trzydziestu lat wyglądają jak babcie, mężczyzn mizernych, chwytających się jakichkolwiek prac, bardzo religijnych, czasem rzucających wszystko dla studiowania świętych ksiąg, dzieci cały czas umierających i rodzących się – tak, że można stracić rachubę, gruźlików dających swoim dzieciom w ostatnim akcie rodzicielskiej miłości zatrute zarazkami mleko, niewykwalifikowanych akuszerek usiłujących wyleczyć chore niemowlęta odczynianiem uroków… Całości dopełniają mizerne drzewa i wychudzone zwierzęta. Wszystko tutaj żyje i cierpi jednako. Getto w czasie wielkiej wojny było jeszcze biedniejsze, jeszcze bardziej pokrzywdzone przez los, żydowskie kobiety – bez względu na wiek i aparycję – były gwałcone i bite, dzieciom zabierano i tak gnijące już resztki jedzenia, zaś zarówno chorych, jak i zdrowych mężczyzn powoływano do wojska. Ale i do tego można było się przyzwyczaić, „jakoś to życie płynęło” (Alberti 1931: 2–64), cała nędza czasu wojny i pokoju znoszona była z niezmienną, „wrodzoną temu ludowi” pokorą (Alberti 1931: 69–71).
Opis getta nie byłby pełny, gdyby nie jego mieszkańcy – tacy na przykład Grünszpannowie, rodzina, jakich wiele. Historia, jakich wiele. Żydowskim everymenem w powieści Alberti jest Szlojma Grünszpann, syn grabarza i szwaczki (szyjącej pośmiertne koszule), niemal cały swój czas poświęcający studiowaniu najważniejszych ksiąg judaizmu. Chory od wielu lat na gruźlicę, która – gdy podejmował pracę – niweczyła jego plany, odbierając siły. Mieszkał w jednej izbie z żoną Klarą i kilkorgiem dzieci, z których jedno, o czym już wyżej była mowa, wzięła jego siostra na wychowanie.
Szlojma nigdy nie narzekał, mimo nędzy uważał się za szczęśliwego człowieka. Wierzył – bez względu na warunki, w jakich przyszło mu żyć, czy na doświadczane zło – niezmiennie i bez żadnych wątpliwości w Boga.
s. 78-79